Niedziela 11 czerwca, godzina 8:45.  Wyjazd z Bydgoszczy nastąpił o kwadrans wcześniej niż planowaliśmy. Zbyszek SP2IU powiedział, że mam reisefieber. Niech mu tam będzie. Faktem jest, że obudziłem się parę minut po piątej. Myśli mi się kłębiły, analizowałem czego jeszcze nie spakowałem i w żaden sposób nie udało mi się ponownie zasnąć.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Decyzja była krótka – wstaję! Najpierw toaleta poranna, śniadanie i dopakowanie potrzebnych rzeczy. Potem ostatnie drobne zakupy w pobliskim sklepie, zniesienie na dwie raty całego wyposażenia do samochodu i w drogę! Pogoda tego dnia była wprost wymarzona do jazdy. Piękne, błękitne niebo, brak wiatru i temperatura nieco powyżej 20 stopni. Naszym celem w poniedziałek był Gołdap. Mieliśmy po drodze parę przygód. Po raz pierwszy pobłądziliśmy trochę przy wyjeździe z Ostródy z powodu źle oznakowanego objazdu remontowanego odcinka drogi. Kolejne zawirowania miały miejsce na Mazurach, gdzie w przenośni (i dosłownie) diabeł mówi dobranoc, a GPS działa od niechcenia. W pewnym momencie pojawił się komunikat typu zawróć w lewo. Po wykonaniu pełnego nawrotu (360 stopni) mogliśmy kontynuować dalszą  podróż. Na trasie zdarzyło się tak jeszcze raz w pobliżu Węgorzewa. Ostateczne po około sześciu godzinach jazdy dotarliśmy do celu. Po zainstalowaniu w hotelu, ruszyliśmy zwiedzać pobliskie atrakcje turystyczne – sanatorium, tężnie i Piękną Górę z koleją linową i obrotową restauracją na szczycie. Szukając jednego z obiektów dotarliśmy mimo woli do przejścia granicznego z Federacją Rosyjską. Nie byliśmy gotowi, aby się tam dostać, bo i po co? Szybki nawrót i ten dzień skończył się w Hoteliku Gołdap.                                                                                                                                                                      

W poniedziałek 12 czerwca rano ruszamy w dalszą podróż. Pogoda nie najlepsza. Pierwszym celem, który wskazał mój turystyczny przewodnik Zbyszek SP2IU, były Stańczyki w gminie Dubeninki (O- GH02), gdzie godne uwagi są fragmenty nieczynnej infrastruktury linii kolejowej łączącej Gołdap z Żytkiejmami. Jest to miejsce, gdzie znajdują się dwa wiadukty. Są najwyższe w Polsce, bo mają około 40 metrów wysokości o długości po 100 m każdy. Zostały one zbudowane przez Niemców: pierwszy  w latach 1912 – 1914 a drugi w latach 1923 – 1926. Takie rozwiązanie było efektem doświadczeń z I wojny światowej i pozwalało na łatwą kontynuację transportu na potrzeby frontu, po zniszczeniu jednego z nich np. przez artylerię dalekosiężną lub saperów. Ciekawostką jest to, że linia kolejowa Gołdap – Żytkiejmy była czynna od 1927 r. do jesieni 1944 r. Po zajęciu tych terenów przez Rosjan, infrastruktura została rozebrana, a torowisko zabrane „do niklowania”.  Dzisiaj wiadukty są już tylko świadectwem kunsztu włoskiego architekta oraz niemieckich inżynierów i stanowią atrakcję turystyczną.

Korzystając z obecności na skraju Puszczy Romnickiej rozwinęliśmy antenę W3DZZ i rozpocząłem aktywność z SPFF-0102, początkowo w paśmie 20m na CW, potem na SSB. Po zakończeniu pile up`u przeszedłem na pasmo 40m, pracując na CW a potem na SSB. Rezultatem przeszło dwugodzinnej pracy były 102 QSO i zaliczona przeze mnie 21 aktywacja. Po zwinięciu anteny ruszyliśmy do Augustowa, który był następnym celem naszej podróży.                                                                                                                     

Kolejny dzień. Tym razem Augustów w deszczu. Ale nie dajemy za wygraną. Do zwiedzenia są dwa muzea – etnograficzne i muzeum Kanału Augustowskiego. Kiedyś było to jedno muzeum z siedzibą w centrum. Ktoś jednak zdecydował o rozdzieleniu i muzeum etnograficzne znalazło się w budynku jednej z bibliotek niemal na skraju miasta. Ponoć dzienna średnia odwiedzających to cztery osoby!   W pobliżu MKA, Zbyszkowi wysiadającemu z samochodu z kieszeni wypadła komórka, ale na szczęście trafiliśmy na uczciwych znalazców i telefon wrócił do właściciela.

Następnym celem był wyjazd  do pobliskiej  Dowspudy, gdzie znajdują się ruiny pałacu generała dywizji Ludwika Michała  Paca (tego z powiedzenia: wart Pac pałaca). Po zamku pozostało niewiele, ale taki smutny los spotkał większość siedzib magnackich w Polsce. W strugach deszczu wracamy do Augustowa. Przemiatając kanały w paśmie 2m natrafiłem na rozmowę kolegów: Eryka SQ5KIE i Darka SQ4CVB. Krótka piłka i spotkaliśmy się z nimi w restauracji na obiedzie. Było bardzo miło! Okazało się, że Zbyszek i Eryk spotkali się już wcześniej na ŁOŚ – iu! Po objedzie powrót na kwaterę i ustalenie, co robimy jutro. Naszym celem będzie radiowa aktywność z powiatu ełckiego, skąd rzadko kiedy słychać CQ.      

Kolejny poranek w Augustowie. Pogoda nie najlepsza, raczej chłodno, ale chociaż nie pada. Ruszamy na dalsze zwiedzanie okolicy. Tym razem naszym celem są Sejny. Po drodze jednak odbijamy z drogi nieco na południe, do Sanktuarium Matki Bożej w Studzienicznej, gdzie w czerwcu 1999r. przebywał i pływał łódką po jeziorze  Jan Paweł II. Trochę pamiątkowych fotek i jedziemy dalej.                                                       

Sejny, to niewielkie, senne miasteczko nieopodal Litewskiej granicy. Obejrzeliśmy najciekawsze, niestety niedostępne dla zwiedzających (synagoga) obiekty, ale za to zwiedziliśmy Muzeum Ziemi Sejneńskiej z dosyć ciekawymi zbiorami. Jedna z sal poświęcona była osobie Marszałka Piłsudskiego, inna zaś – co jest rzadkością – Korpusowi Ochrony Pogranicza. Ciekawostką jest to, że w budynku muzeum mają swoją siedzibę posłowie PiS: Jarosław Zieliński (obecnie sekretarz stanu w MSWiA)  i Krzysztof Jurgiel (minister rolnictwa i rozwoju wsi w rządzie Beaty Szydło).

Bliskość granicy litewskiej sprawiła, że nie mogliśmy sobie odpuścić krótkiej wizyty na Litwie. Tuż po jej przekroczeniu kilka fotek dokumentujących  pobyt i podróż w drogę powrotną. Dla Zbyszka był to 26 a dla mnie dopiero 6 kraj (hi!).

Następnym etapem były Wigry gdzie w czerwcu 1999 r. przebywał  i wypoczywał Jan Paweł II. Znajduje się tam zabytkowy klasztor pokamedulski. Wyniosłe, bielone zabudowania okolonego murem zabytku górują nad okolicą. Prócz kościoła, (w którym nie było ambony) kilku domków dla zakonników, tzw. eremów i wieża obserwacyjna, z której dookoła rozpościera się przepiękny widok. My jednak ruszamy w dalszą drogę.

Wracamy do Augustowa, skąd po obiedzie wyjeżdżamy do Kalinowa w powiecie ełckim. Celem jest aktywacja tego rzadkiego powiatu. Po dotarciu na miejsce (Kalinowo JEK03), pierwsze kroki skierowaliśmy do sołtysa po zgodę na zajęcie placu. Po rozwinięciu radiostacji udało się przeprowadzić kilkadziesiąt łączności na CW i SSB, głównie z Polakami w paśmie 80 m. Propagacja nie zachwycała, występowały głębokie zaniki sygnału. Było w miarę ciepło, świeciło słońce, ale wiał dokuczliwy wiatr, który szarpał namiotem i bardzo nam przeszkadzał. Do „bazy” powróciliśmy ok. godz.20:30.                                                                                                                                                 

Czwartek 15 czerwca. Kolejne „przebazowanie”. Tym razem wyruszamy w drogę na południe. Pierwszym celem jest Goniądz, małe miasteczko położone na przesmyku dzielącym mniej więcej na połowę największy w Polsce Biebrzański Park Narodowy. Przepływa tam Biebrza, a z punktu widokowego rozciągają się widoki na rozległe torfowiska i żyjące tam dzikie ptactwo. Atrakcją Goniądza miała być zabytkowa gospoda, ale ta, niestety parę lat temu spłonęła. Do nowej nie poszliśmy, zresztą i tak była zamknięta.

Dalszy etap podróży to zamek w Tykocinie. Po drodze natknęliśmy się na procesję.  Bezduszny policjant z kamienną miną skierował nas na kilkukilometrowy objazd polnymi drogami. Wreszcie dotarliśmy do zamku, który obecnie jest w prywatnych rękach. I dobrze. Właściciel dba o to historyczne miejsce. Trwa systematyczna odbudowa obiektu, który jest dostępny dla zwiedzających. Czynne jest muzeum, a po zamku oprowadza przewodnik opowiadający wiele ciekawych zdarzeń sprzed wieków. Na koniec można się posilić w zamkowej restauracji, gdzie na dodatek jest bardzo miła obsługa. Nieopodal zamku znajduje się miasteczko Tykocin. Niewielkie, ledwo przekraczające 5 tysięcy mieszkańców. Była dawniej posiadłością hetmana Stefana Czarnieckiego, a po jego śmierci – rodu Branickich. Do dzisiaj, nieprzerwanie od 1763 r. na placu w centralnym miejscu miasteczka stoi jego pomnik ufundowany przez Jana – prawnuka „po kądzieli”. Warto zauważyć, że jest to najstarszy pomnik w naszym kraju, zachowany w niezmienionej postaci. Największym zabytkiem jest tu XVIII wieczny kościół z pomisjonarnym zespołem przyklasztornym. W miasteczku znajduje się też synagoga, druga co do wielkości w Polsce. Obecnie mieści się w niej Muzeum Kultury Żydowskiej (akurat dzisiaj nieczynne).  Prócz tego w miasteczku przetrwała znaczna ilość zabytkowych domów mieszkalnych.

Ostatnim etapem dzisiejszej podróży jest Zajazd „Dworek” w Choroszczy nieopodal Białegostoku.  Ponoć to historyczna budowla, która jeszcze przed 1795r. była królewskim pałacykiem myśliwskim.   W jego sąsiedztwie znajduje się bardzo duża farma fotowoltaiczna, składająca się z pięciu rzędów po 200 paneli każdy, co daje łącznie 1000 paneli o mocy ok. 150 do 200W. Daje to moc rzędu od 150 do 200 kW! Tu spożyliśmy obiad i oddaliśmy się męskim rozmowom.                                                                                                                                                  

Piątek, 16 czerwca, rano. Tuż po bardzo skromnym śniadaniu w restauracji ruszamy na zwiedzanie zabytków. Pierwszym celem wybranym z Internetu jest Muzeum Motoryzacji i Techniki w Białymstoku. Po drodze jeszcze tylko tankowanie (rewelacyjnie niska cena paliwa, tylko 4,14 zł za 1litr benzyny). Niewiele brakowało, żeby w  centrum Białegostoku zakończyła się nasza przygoda na Podlasiu. Podczas manewru nawrotu, pomiędzy pierwszy a drugi (mój) pojazd pod kątem ok. 60 stopni wcisnęła się pani, dotychczas jadąca za mną. Było ciasno, ale mistrzyni kierownicy postanowiła wyrównać szyk.  Jej Volvo zaczęło cofać, co z pewnością skończyłoby się źle dla mnie i mojego samochodu, gdyby nie długi, przeraźliwy klakson rozpaczy!  Nieszczęście było zaledwie o kilka centymetrów. Uff!  Po tych nerwowych chwilach jedziemy do muzeum. Tam niestety okazuje się, (czym właściciel się nie pochwalił), że jest ono czynne tylko w niedziele i to jedynie od 11 do 15, na dodatek w okresie letnim. Szkoda tylko naszego czasu!

Wobec tego kolejnym kierunkiem zwiedzania stał się Supraśl. Po dotarciu do miasteczka, naszą uwagę skupił pałac archimandrytów z XVII w, niestety, jak się okazało dostępny tylko dla zorganizowanych grup. Warunkiem koniecznym było pozostawienie w sklepiku z precjozami „dobrowolnego datku”. Chore!  Aby zwiedzić słynne Muzeum Ikon, musieliśmy zarezerwować miejsce w jednej z kolejnych tur i poczekać jeszcze dwie godziny. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od często niesłusznie omijanego Muzeum Sztuki Drukarskiej i Papiernictwa.  Tam, wyjątkowo kompetentny i zarazem życzliwy przewodnik zademonstrował nam dawny proces produkcji papieru czerpanego oraz historię rozwoju maszyn drukarskich, od repliki maszyny Gutenberga począwszy. Nie mniej ciekawe było ręczne składanie i oprawa książek.  Pozostało nam jeszcze trochę czasu, więc odwiedziliśmy miejscową herbaciarnię. Szczególnie mnie w tym dniu był potrzebny napar z mięty, choć nie wiem, czy powodem rozwolnienia było śniadanie, czy nerwy w Białymstoku. Godzina trzynasta. Już od samego wejścia Muzeum Ikon sprawia niesamowite wrażenie. W mroku przechodzimy za przewodnikiem od celi do celi i tylko punktowe światło rozświetla poszczególne ikony, skupiając na nich całą uwagę. Przewodnik opowiada, w jaki sposób one powstawały i to, że od początku ich tworzenia niemal były świętością. W tle delikatnie rozbrzmiewają chóralne pieśni cerkiewne. Wszystko to sprawia, że wyobraźnia przenosi nas w średniowiecze. Niemal dostrzegamy mnichów, pochylających się w ciszy i skupieniu nad tworzonymi obrazami. Ciekawostką jest to, że do powstania muzeum przyczynił się Urząd Celny. Kilkutysięczny zbiór ikon pochodzi głównie z przemytu przechwyconego na granicy. Po wszystkim wybraliśmy się na jedzenie do lokalu o nazwie Przysmaki Tatarskie. Zjedliśmy po tzw. forsztagu i wypiliśmy poobiednią kawę. Nie powiem danie były smaczne, a na dodatek jedna z młodych kelnerek miała skośne, tatarskie oczy.

Wracamy do Białegostoku, gdzie postanowiliśmy jeszcze zwiedzić Pałac Branickich, a w nim Muzeum Historii Medycyny i Farmacji. Obejrzeliśmy starą aptekę z jej uroczym klimatem, wyposażenie niemieckiego szpitala polowego z początku XX w, aparaty rentgenowskie i inne narzędzia medyczne. We mnie dreszcze wywołał gabinet stomatologiczny z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych.  Dobrze, że technika medyczna uczyniła znaczny postęp, a wizyta u stomatologa nie budzi już lęku. Do naszego zajazdu powróciliśmy około osiemnastej.                                                                                                                                 

Sobota, kolejny dzień naszej przygody. Tym razem za oknem jest zaledwie 13 stopni i pada. Dzisiaj nie zwiedzamy. Naszym zadaniem jest przemierzyć około 190 km, a celem jest Łuków w woj. lubelskim. Nawigacja co chwilę głupieje, albo ni stąd ni zowąd próbuje się wyłączać, albo traci zasięg. W rezultacie zaczynamy kluczyć po „najkrótszej” trasie. Drogi też już nie te. O ile na Warmii, Mazurach i Podlasiu był powód, żeby się nimi zachwycać (z wyjątkiem Olsztyna), to tak dziurawej drogi, jaką przyszło nam jechać w życiu nie widziałem.  Nawierzchnia składała się z milionów kawałków asfaltu, który chyba pamięta jeszcze czasy cara Mikołaja, a ser szwajcarski nie mógłby z nim konkurować w ilości dziur na jeden metr kwadratowy. W końcu, po wielu godzinach jazdy dotarliśmy do celu. Na pocieszenie stwierdziliśmy, że gdyby pojechać najszybszą trasą, nie doświadczylibyśmy tego wszystkiego. Prawdziwe jest zatem powiedzenie, iż podróże kształcą!                                                       

W Łukowie czas na obiad w jakimś barze, a po nim zostaliśmy zaproszeni przez naszych przyjaciół, Terenię i Kazimierza SP5XVO. Tak akurat trafiło, że był to dzień 80 urodzin Kazimierza. Złożyliśmy życzenia i przekazaliśmy drobne suweniry, były oczywiście toasty, więc jak przystało, do hotelu dojechaliśmy taksówką.                                                                                                                                                   

Niedziela 18 czerwca rano. Ruszamy do Woli Okrzejskiej na podsumowanie zawodów QUO VADIS. Docieramy przed dziesiątą jako pierwsi goście. Sądziliśmy, że przybyliśmy tam z najodleglejszych stron, ale okazało się, że dystansem 17 tysięcy km przebił nas jeden z kolegów z Australii.  Zostałem poproszony przez jednego z organizatorów, żeby zastąpić go w pracy na okolicznościowej radiostacji SN0HS. Nawiązałem około 20 QSO, ale o tej porze w paśmie 80 m warunki nie zachwycają. Jak tylko zakończyło się „branie” nie było sensu dalszego wołania CQ. Zmiana pasma nie wchodziła w grę, bo antena była tylko na 80m. Godzina 12:00. Dyrektor muzeum im. Henryka Sienkiewicza p. Michał Cybulski rozpoczyna oficjalne otwarcie. Po przywitaniu był uprzejmy opowiedzieć nam o mało znanych faktach z życia pisarza. Dowiedzieliśmy się, że miał aż cztery żony, że wiele podróżował po świecie, miał ranczo w USA gdzie przebywał dwa lata i podczas pobytu w Afryce o mało nie stracił życia z powodu malarii. Był też wielkim miłośnikiem twórczości Adama Mickiewicza i Juliusza Słowackiego. Ufundował pomnik wielkiego wieszcza w Warszawie. Jego odsłonięcie, a właściwie tylko poświęcenie bez przemówień odbyło się w asyście uzbrojonej policji i wojska zaborcy. W uroczystości mogły wziąć udział tylko zaproszone osoby, na dodatek tylko z biletem wstępu. Cenzura do minimum ograniczyła wzmianki o uroczystości. Ciekawostką jest też i to, że Sienkiewicz był mecenasem sztuki. Jako osoba zamożna, sponsorował artystów młodszego pokolenia, przeznaczając na to część otrzymanej nagrody Nobla. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że miał niebywałe poczucie humoru. Podczas przywitania przedstawił mu się Kazimierz Przerwa – Tetmajer. Na to w odpowiedzi usłyszał Henryk – bez przerwy – Sienkiewicz.  Warty dodania jest fakt, że założycielem i poprzednim  kustoszem muzeum był Antoni Cybulski – ojciec pana Michała, który był niebywale „zakręcony” Sienkiewiczem i skutecznie zaszczepił bakcyla synowi . Ponoć dyrektor za każdym razem odnajduje i przedstawia inne ciekawostki z życia noblisty.  Jednym słowem właściwa osoba na właściwym stanowisku. To, że syn przejął schedę po ojcu w tym przypadku w żaden sposób nie można uznać za  nepotyzm.

Podsumowanie zawodów zajęło trochę czasu, odbyło się też losowanie drobiazgów wśród uczestników spotkania. Zbyszek wylosował powerbank i książkę, a ja mapę krótkofalarską USA.   Potem poczęstunek na wolnym powietrzu – kiełbasa kaszanka i z rusztu, małosolne ogórki, „smaluszek” ze skwarkami, a na koniec jeszcze bigos. Tym razem pogoda sprzyjała, więc uczestnicy chętnie oddali się dyskusjom podczas konsumpcji w ogrodzie. Miło było usłyszeć, jak któryś z kolegów stwierdził, że pamięta jak kiedyś pomogłem mu w drukowaniu jego pierwszych kart QSL. Szczerze mówiąc ja tego nie zapamiętałem. Dotrwaliśmy do końca, pomogliśmy zwinąć anteny i opuszczaliśmy teren muzeum jako ostatni uczestnicy spotkania.

Powrót do Łukowa, jeszcze kolejna wizyta u p. Królów na kolacji i powrót do hotelu. Kolejny (mój nerwowy) nocleg, śniadanie i ruszamy w drogę powrotną do Bydgoszczy. Do pokonania dystans około 400 kilometrów. Szerokim łukiem omijamy Warszawę od północnego wschodu, przez Siedlce, Węgrów, Wyszków i Płońsk. Tym razem pogoda jest rewelacyjna. Klimatyzacja pozwala przetrwać niezłą łaźnię na zewnątrz. Po drodze odwiedzamy naszego kolegę Mariana SP2GBL z Wioski. Kawa pod parasolem na podwórzu dobrze nam zrobiła. Ruszamy dalej. Decydujemy się skorzystać z odcinka autostradowego, by ominąć Toruń. Do Bydgoszczy docieramy około siedemnastej. Pyszny obiad u Zbyszka (bo p. Irenka czułaby się urażona gdybym odmówił) i powrót do Fordonu, skąd rozpoczynałem podróż. W rezultacie przejechaliśmy łącznie około 1650 km.

Andrzej SP2CA

 


0 komentarzy

Dodaj komentarz